Spis treści
Młodzi nie wiedzą – nie chcą pamiętać lub nie chcą poznać historii, ale – 44 lata temu rozpoczął się strajk, który był podwaliną do poszanowania ludzkiej godności i wolności. Naszej wolności – dziś młodych. – To był zwykły dzień – przyznaje pan Antoni.
Zaczęło się od… kotleta
8 lipca 1980 roku pan Antoni miał się stawić do pracy na godzinę siódmą w zakładowej hali numer 1. Pracował tam jako ślusarz. W zakładach WSK funkcjonowała stołówka. Chciał wrzucić „coś na ząb”. Ale jak pan Antoni i jego koledzy, zobaczyli, że cena „kotleta” wywindowała powiedzieli „dosyć”.
- 1 lipca 1980 roku władze podjęły decyzję o wprowadzeniu podwyżek mięsa i jego przetworów, jako remedium na fatalną sytuację gospodarczą kraju – czytamy w książce Piotra Jusińskiego, „Świdnicki Lipiec w opracowaniach historycznych”.
- Cena skoczyła, co Ci będę mówił. Stołówka stanęła. To był protest od kotleta – wspomina pan Antonii, który dla WSK Świdnik poświęcił życie. I to dosłownie.
Pan Antoni przepracował w WSK ponad 36 lat. Owe zakłady pozwoliły mu na założenie rodziny i zamieszkanie na stałe w Świdniku. – Pamiętam, że mąż wrócił do domu. Powiedział, że zbojkotowali – mówi portalowi „Eska.pl” żona pana Antoniego, pani Danuta. Jak dodaje: - Strajki poszły o kotleta. Głupie, co? (śmiech). I dodaje: - Dziś możemy się śmiać, ale wtedy nie było nam do śmiechu.
Po godzinie 9 strajkowała już 80-osobowa załoga Wydziału Obróbki Mechanicznej W-320. Ówcześni kierownicy zmian i aktyw partyjny podjęli rozmowy. - Robotnicy domagali się spotkania z dyrektorem i przedstawicielami organizacji społeczno-politycznych zakładu – pisze w swojej publikacji Piotr Jusiński.
O co chodziło pracownikom zakładu? Przede wszystkim o godność i szacunek. W trakcie spotkania z delegacją z Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Lublinie załoga wystosowała 35 postulatów o charakterze ekonomicznym i socjalnym.
- Żądania załogi świadczą o tym, iż protest był efektem narastającego od lat niezadowolenia. Dyrektor zakładu Jan Czogała oraz przedstawiciel KW PZPR złożyli obietnicę zawieszenia cen komercyjnych w bufecie oraz wnikliwego rozpatrzenia wniosków, dotyczących funkcjonowania zakładu. Mieli nadzieję, że strajk został zażegnany – czytamy w książce Piotra Jusińskiego.
Ale tak się jednak nie stało. Choć tego samego dnia władze partyjne starały się wywrzeć presję na pracownikach zakładu by następnego dnia zaczęli pracować.
9 lipca część załogi WSK kontynuowała strajk. - Przed południem przed biurowcem na terenie zakładu zebrało się na wiecu ponad 2500 pracowników – pisze Piotr Jusiński.
Po południu doszło do kolejnych rozmów z pracownikami, w których udział wziął m.in. ówczesny wojewoda lubelski – Mieczysław Stępień – oraz dyrektor zakładu Jan Czogała. Rozmowy zakończyły się fiaskiem. Tego samego dnia pracownicy I i II zmiany rozszerzyli liczbę postulatów do 568 – po analizie powołanej komisji stworzono listę, na której znajdowało się „tylko” 110 pozycji.
- W WSK nadal utrzymywała się atmosfera niepewności. Podsycały ją władze, wprowadzając blokadę informacyjną zakładu: 10 lipca uniemożliwiono kontakt telefoniczny ze światem zewnętrznym, przerwana została również komunikacja wewnątrzzakładowa – czytamy w publikacji Piotra Jusińskiego.
Zastraszanie pracowników nie wpłynęło jednak na ich morale. Ci byli gotowi kontynuować strajk. Tego samego dnia o godzinie 9 rozpoczął się kolejny wiec. Ostatecznie 11 lipca około godziny 17.35 zostało podpisane porozumienie.
- Strajk został zakończony po 81 godzinach od jego rozpoczęcia. Jest to jedno z pierwszych w dziejach Polski Ludowej pisemnych porozumień pomiędzy władzami a strajkującą załogą. Jego znaczenie dostrzegł minister spraw wewnętrznych, który ostrzegł najwyższe władze państwowe przed negatywnymi skutkami rozpowszechniania wiadomości o fakcie podpisania dokumentu, który natychmiast został utajniony – pisze Jusiński.
„Chodziło o szarego pracownika”
8 lipca na wieść o wydarzeniach w Świdniku do strajku dołączyli pracownicy „Polmozbytu”. W kolejnych dniach podobne strajki rozpoczęły się m.in. w Fabryce Samochodów Ciężarowych w Lublinie, Zakładach Azotowych „Puławy”, lubelskim węźle PKP i Lubelskich Zakładach Naprawy Samochodów.
- U nas się to inaczej zaczęło. Od pracownika ze stoczni, który przywiózł nam broszurki o sytuacji w Świdniku. W Lublinie jeszcze się nic nie działo, a myśmy już wiedzieli, że w stoczniach strajkują – wspomina pan Krzysztof, ówczesny pracownik LZNS-u w Bychawie (imię zmienione).
Jak wspomina dzień, w którym zaczął się strajk? - Wtedy się kompletnie nic nie robiło. Zjedliśmy zupę, pochodziliśmy po zakładzie i pojechaliśmy do domu – mówi portalowi „Eska.pl” pan Krzysztof, który w LZNS-ie przepracował 15 lat.
- Nie było zastraszania pracowników. O tym, że strajkujemy poinformowane zostało kierownictwo zakładu. Dlaczego strajkowaliśmy? Każdy z nas chciał lepszych warunków pracy i godnej płacy. Strajki były potrzebne, bo nasz naród był gnębiony pod każdym względem – wspomina pan Krzysztof.
ZOBACZ TAKŻE: 75. rocznica „Cudu Lubelskiego”. Przez Lublin przeszła procesja różańcowa z obrazem Matki Boskiej
Lubelszczyzna stanęła
Wydarzenia w Świdniku sprzed 44 lat były kołem zamachowym do kolejnych strajków. Według danych, które możemy przeczytać przy pomniku przy ulicy Męczenników Majdanka w Lublinie do protestu przystąpiło 157 zakładów i miejsc pracy.
- W strajkach w lipcu 1980 roku na Lubelszczyźnie wzięło udział około 40-50 tysięcy pracowników […] ale w samym Lublinie protest objął 91 zakładów – czytamy w publikacji Piotra Jusińskiego.
Rok później do Lublina przyjechał Lech Wałęsa, który tak się wypowiadał o lipcowych strajkach sprzed roku: „Tak jak bez dwóch pierwszych szczebli na drabinę nie wejdziemy, tak samo potrzebny był wasz protest. Przecież wiedzieliśmy od was od samego początku […] trzeba pamiętać, że byliście jednymi z pierwszych. To co zrobiliście było ładne, trzeba to docenić i pamiętać, bo bez was nie byłoby nas i odwrotnie”.
Oficjalnie strajki na Lubelszczyźnie trwały od 8 do 24 lipca.