Spis treści
- 13 grudnia 1981 roku Wojciech Jaruzelski zwrócił się do Polek i Polaków
- Stan wojenny na Lubelszczyźnie. Wspomnienia mieszkańców
- „Nie zdążyłem podnieść ulotki. Dostałem pałą po plecach”
- „Podziękowałem, bo by mnie ojciec z domu wygnał. Wolę siedzieć pięć lat”
13 grudnia 1981 roku Wojciech Jaruzelski zwrócił się do Polek i Polaków
To była niedziela, którą nasi rodzice i dziadkowie zapamiętają na zawsze. A zaczęło się od... braku "Teleranka" w telewizji. - Ktoś popsuł telewizor? Wszyscy biegali od sąsiada do sąsiada, by sprawdzić, co się dzieje - przyznaje pani Zofia z Lublina. Okazało się, że w nocy wprowadzono w Polsce stan wojenny.
„Zwracam się do Was w sprawach wagi najwyższej. Ojczyzna nasza znalazła się nad przepaścią. Dorobek wielu pokoleń, wzniesiony z popiołów polski dom ulega ruinie. Struktury państwa przestają działać. Gasnącej gospodarce zadawane są codziennie nowe ciosy. Warunki życia przytłaczają ludzi coraz większym ciężarem. Przez każdy zakład pracy, przez wiele polskich domów, przebiegają linie bolesnych podziałów. Atmosfera niekończących się konfliktów, nieporozumień, nienawiści – sieje spustoszenie psychiczne, kaleczy tradycje tolerancji. Strajki, gotowość strajkowa, akcje protestacyjne stały się normą. Wciąga się do nich nawet szkolną młodzież. Wczoraj wieczorem wiele budynków publicznych było okupowanych. Padają wezwania do fizycznej rozprawy z "czerwonymi", z ludźmi o odmiennych poglądach. Mnożą się wypadki terroru, pogróżek i samosądów moralnych, a także bezpośredniej przemocy” – tymi słowami rozpoczął swoje przemówienie w niedzielny poranek 13 grudnia 1981 roku generał Wojciech Jaruzelski.
Jeszcze przed ogłoszeniem stanu wojennego w Polsce zaczęło się internowanie działaczy NSZZ „Solidarność” na czele z Lechem Wałęsą. - Wprowadzenie stanu wojennego miało na celu zdławienie opozycji demokratycznej i obronę komunistycznego reżimu w PRL – możemy przeczytać na stronie Senatu.
Stan wojenny na Lubelszczyźnie. Wspomnienia mieszkańców
- Łapali wszystkich bezrobotnych do naszego zakładu w LZNS-sie. Kto należał do „Solidarności” to od razu na komisariat. Kto należał do zarządu, to był na wezwanie o każdej porze dnia i nocy – przyznaje pan Marian, ówczesny pracownik Lubelskich Zakładów Naprawy Samochodów w Bychawie. I dodaje: - Jeśli ktoś się wychylił to oczywiście, że był pałowany. Aż był cały siny.
Jednym z tych, o których upomniało się ówczesne wojsko był pan Zygmunt, żołnierz rezerwy. - Przyjechali po mnie przed północą (noc z niedzieli na poniedziałek - red.) i zawieźli do Chełma. Mieliśmy wtedy patrole, większość w nocy. Wtedy nic się nie działo, tyle że był mróz. Na szczęście u nas był spokój – przyznaje po latach.
- Miałam 20 lat. Byłam wtedy w swoich rodzinnych stronach. O tym, że Jaruzelski wprowadził stan wojenny, dowiedziałam się z telewizji. To była niedziela, o godzinie 9 nie było „Teleranka” – mówi pani Zofia, która w 1981 roku mieszkała na wsi koło Bychawy.
- Pamiętam, że tata zaczął krzyczeć, że dzieci pokręciły telewizor, bo nie było żadnego programu. Jak się później okazało, wprowadzono stan wojenny – wspomina pani Genowefa, która 13 grudnia była wtedy we wsi Różanka koło Włodawy. - Jak to na wsi, był strach, że zaczęła się wojna, tylko nikt nie wiedział, kto na kogo napadł – przyznaje. I dodaje: - U nas był wtedy spokój. Dlaczego? Wszyscy się bali.
„Nie zdążyłem podnieść ulotki. Dostałem pałą po plecach”
Pierwsze godziny stanu wojennego inaczej wyglądały w samym Lublinie. Jednym z tych, którzy pamiętają ten czas, jest pan Tomasz.
- Czekałem na ten dzień od miesiąca, bo miesiąc wcześniej zakupiłem bilet na koncert zespołu Exodus. Obudziłem się rano w niedzielę i zobaczyłem pana w okularach, który mówi o stanie wojennym. Pojechałem z nadzieją do „Domu Kolejarza”, że koncert się odbędzie. A tam kilku panów milicjantów pilnowało porządku, by zgromadzenia żadnego nie było. Pod drzwiami usłyszałem „Spieprzaj do domu, zetnij włosy i weź się do nauki” – przyznaje pan Tomasz. Jak dodaje: - Wracając do domu zatrzymałem się przy placu Katedralnym, na którym było sporo ludzi. Politycznym człowiekiem nie byłem wtedy specjalnie, ale się zainteresowałem tym zgromadzeniem. I zobaczyłem leżącą ulotkę „Solidarności”. No i jak ją chciałem podnieść, to usłyszałem: Zostaw to gnoju. I poczułem pałę na plecach. I tak się skończyła moja pierwsza manifestacja – wspomina pan Tomasz, który w 1981 roku miał 16 lat.
W tamtym okresie symbolem „postawienia się władzy” było noszenie oporników przypiętych do ubrań na znak protestu. - Większość z tych, którzy mieli przypięty znaczek „Solidarności”, chowali go. A opornik wpinało się w ubranie i od razu było wiadomo, że buntujesz się przeciwko komunie – przyznaje z kolei pan Dariusz.
Zobacz także galerię zdjęć: ZOMO na ulicach Lublina – rekonstrukcja historyczna
„Podziękowałem, bo by mnie ojciec z domu wygnał. Wolę siedzieć pięć lat”
Pan Józef Michalczyk miał wtedy 24 lata. O wprowadzeniu stanu wojennego dowiedział się, gdy rano włączył telewizor. - Pracowałem wtedy w Fabryce Łożysk Tocznych w Kraśniku w wydziale Wielkich Gabarytów. Sama nazwa „stan wojenny” brzmiała bardzo groźnie. Gdy dowiedziałem się o tym, że będzie strajk pojechałem do teścia i wziąłem od teściowej taki ciepły kożuch, by było cieplej. Chodziło o to, by wiedzieć, że rano jak pojadę do pracy, musi być ciepło. Rano majster stwierdził: Jesteśmy zakładem zmilitaryzowanym. Zacząłem nawoływać pracowników, by podjąć czynność strajkową, bo uważałem, że jest to naszym obowiązkiem – przyznaje.
Od godziny 7 do strajku przystąpiły dwa wydziały: Wydział Wielkich Gabarytów i Doświadczalny. - Majster przyszedł i powiedział: Muszę rozdysponować pracę, co z tym zrobicie to już jest wasza sprawa. Nie przystąpiliśmy do pracy – relacjonuje pan Józef Michalczyk.
Strajki w FŁT trwały od poniedziałku do nocy z czwartku na piątek. Wtedy to grupa strajkujących pracowników została spacyfikowana.
- Blokowaliśmy, czym się dało, wszystkie wjazdy do fabryki. Były przecieki, że nas spacyfikują, gdy skończy się pacyfikacja Świdnika. W czwartek ewakuował się komitet zakładowy, by nie zostali zatrzymani najaktywniejsi działacze. My, na wydziale Wielkich Gabarytów, podjęliśmy akcję obronną. Gdy czołg wjechał od strony lasu, to nawet druty w oknach nie pomogły. Wtedy wiedzieliśmy, że idą po nas. Podszedł do nas pułkownik i powiedział: Mamy się ewakuować, bo w przeciwnym wypadku użyją siły. Zaczęliśmy śpiewać piosenki religijne. Wygłosiłem wtedy przemowę do pracowników, ale wtedy człowiek nie kalkulował, był młody, miał gorące serce. Zaczęli rzucać petardami hukowymi w naszym kierunku. W hali zrobił się taki dym, że nie wiedzieliśmy, w którą stronę uciekać, jak z każdej strony byli ZOMO-wcy. Nie było już szans, by przetrwać. Gdy byliśmy wyprowadzani nagle poczułem, że ktoś wykręca mi ręce. I tak trafiłem do radiowozu. Broniłem się, nie chciałem do niego wejść. Ktoś mnie bił po plecach, na szczęście miałem ten kożuch, który mnie trochę bronił. Dopiero jak dostałem pałą po łydkach, to zgięły mi się nogi – relacjonuje.
Pan Józef trafił na tzw. dołek. Następnego dnia był przesłuchany. - Mówili mi, że grozi mi pięć lat. Chcieli, bym poszedł na współpracę. Zapytałem, czy mam zostać ORMO-wcem na wydziale? "Nie, nie, to nie ORMO-wcem". Podziękowałem, bo by mnie ojciec z domu wygnał. Wolę siedzieć pięć lat.
Były pracownik kraśnickiej fabryki trafił do Lublina, później został przewieziony do Łodzi, a następnie do Warszawy.
- Gdy wyszedłem z aresztu, nie chcieli mnie przyjąć do zakładu. Z tego tytułu walczyłem w sądzie. Dowiedziałem się od prawnika, że nie mogli mnie zwolnić, gdy byłem aresztowany. Po ponad sześciu miesiącach wróciłem do fabryki – puentuje pan Józef.