Na początek zaznaczam, że Złote Świątynie to samodzielny dodatek do gry Wyprawa do El Dorado. Oznacza to, że nie potrzebujemy podstawowej gry, aby zasiąść do stołu. Jeśli jednak jesteśmy już szczęśliwymi posiadaczami „podstawki”, to łącząc ją z recenzowanymi tu Złotymi Świątyniami (a nawet z dwoma pozostałymi, mniejszymi dodatkami!) mamy możliwość zorganizowania Wielkiej Wyprawy. Wrócę do tego jeszcze pod sam koniec tekstu. Podkreślam ponadto, że piszę tę recenzję z perspektywy osoby, która nigdy nie grała w „podstawkę”.
Trzeba uczciwie przyznać, że autor gry (znany doskonale w świecie gier planszowych Reiner Knizia) bardzo umiejętnie oddał klimat przedzierania się przez dżungle, ruiny i wioski Indian. Gdy zasiadamy do stołu, chłoniemy wzrokiem kolorowe plansze. Bardzo łatwo wczuć się w rolę poszukiwaczy zaginionych miast, i to nie tylko dzięki wspomnianym wyżej grafikom, ale i za sprawą mechanik użytych w grze, ale o tym za chwilę.
Najpierw – o celu gry. Jako poszukiwacze skarbów, musimy znaleźć tytułowe Złote Świątynie, w których spodziewamy się odnaleźć kolorowe klejnoty. Naszym zadaniem będzie wejście do każdej z trzech świątyń i zabranie stamtąd jednego klejnotu (czerwonego, niebieskiego lub zielonego). Na tym jednak nie koniec – trzeba będzie jeszcze wrócić do Bramy El Dorado, czyli do miejsca, z którego zaczynaliśmy naszą wyprawę. Brzmi prosto? Dodam zatem, że po drodze czeka nas mnóstwo przeszkód...
Niemal wszędzie rozsiane są pradawne ruiny, których nie przemierzymy bez światła pochodni. Teren porasta też gęsta dżungla, z którą zawalczymy ciosami maczet. Na naszej drodze możemy napotkać jeziora i rzeki – przydadzą się zatem łodzie. Decydując się na przejście przez wioski Indian, będziemy zmuszeni zapłacić im za możliwość przepuszczenia nas. Na tym jednak nie koniec! W krainie Złotych Świątyń możemy natrafić na tajemnicze posągi Strażników, które przynoszą szczęście, ale jedynie... naszym przeciwnikom.
W tym całym nieprzyjaznym terenie nie jesteśmy skazani na samych siebie. W trakcie wyprawy będziemy mogli skorzystać z pomocy wielu towarzyszy. Niektórzy z nich są dla nas dostępni od samego początku (to np. studentka, szyper, zwiadowca), lecz innych (jak admirał, uzdrowiciel czy profesor) będziemy musieli w trakcie trasy przekonać, żeby do nas dołączyli. Czym byłaby wielka wyprawa, gdyby nie ekwipunek, znany z podróżniczych historii: mapy skarbów, manierki z wodą, czy... jeep (nic tak nie przyspiesza podróży przez dżunglę, niż kilkadziesiąt koni mechanicznych).
Zarys gry mamy za sobą, czas opowiedzieć o jej mechanikach. Co robimy w trakcie swojej rundy? Dobieramy na rękę do czterech kart, następnie wykonujemy akcję zagrywając karty, na końcu możemy kupić nowe. Po heksagonalnej mapie poruszamy się drewnianą figurką (meplem), reprezentującą całą naszą ekipę poszukiwaczy skarbów. O tym, jakie mamy możliwości w danej rundzie, decydują dobrane na rękę karty. Na większości znajdziemy symbole, pozwalające wkroczyć na poszczególne rodzaje terenu (np. pochodnie pozwalają przechodzić przez ruiny, maczety – wkraczać na pola dżungli, a wiosła umożliwią pokonywanie przeszkód wodnych). Niektóre z kart pozwalają przeprowadzić akcje specjalne.
Na początku każdy z graczy dostaje identyczny zestaw kart „startowych”. W trakcie gry będziemy mogli (a tak naprawdę musieli) pozyskać lepsze, pozwalające wchodzić na trudniejsze do pokonania pola. Dochodzi nam zatem mechanika zarządzania ręką. W niektórych sytuacjach będziemy mogli „odchudzić” się ze słabszych kart, aby mieć większą szansę trafienia na te lepsze.
W jaki sposób pozyskujemy nowe, lepsze karty? Docieramy do momentu recenzji, gdy zacznę narzekać (jak zapowiadałem to wyżej). Ten element gry jest moim zdaniem (a także zdaniem mojej żony) nieintuicyjny. Na specjalnym rynku, obok planszy, czekają na nas dodatkowe, lepsze karty. Każda z nich ma na samym dole koszt, podany w sztukach złota. Koszt ten opłacamy, wykorzystując już posiadane przez nas karty. Jedne z nich warte są tyle, ile sztuk złota na nich figuruje (złote karty). Pozostałe – warte są 1/2 sztuki złota. Dużo liczenia? Niby podstawowa matematyka, ale gdy dodamy do tego, że niektóre karty (białe, zwane jokerami) warte są tyle sztuk złota, ile na nich figuruje... Robi się nam mętlik w głowie. Przy naszej pierwszej rozgrywce, rozgryzienie tego systemu okazało się największym problemem.
Pewnym jest za to, że im więcej osób zasiądzie do gry (maksymalnie 4 osoby), tym rozgrywka staje się bardziej wymagająca i... ekscytująca. W tym miejscu zaznaczę, że Złote Świątynie nie posiadają trybu solo, minimalna liczba graczy to dwóch (taka liczba wymusza też stosowanie specjalnych zasad). Przy dwóch graczach downtime (czekanie na swoją turę) jest minimalny. To duża zaleta gry. Przy większej liczbie graczy czas ten wydłuża się nieznacznie. W tak zwanym międzyczasie mamy co robić, bo planujemy nasz ruch, chcąc najefektywniej wykorzystać dostępne na ręce karty.
Osoby obawiające się o regrywalność uspokajam – próżno będzie szukać dwóch takich samych, a nawet podobnych rozgrywek. Po pierwsze: płytki terenu są dwustronne. Po drugie: można je układać pod różnym kątem. Po trzecie wreszcie: istnieje bardzo dużo sposobów na ustawienie ich względem siebie. Co za tym idzie, w każdej rozgrywce będziemy próbowali dobrać inny zestaw ulepszonych kart, dostosowany do czekającej nas trasy do trzech świątyń.
Losowość gry ogranicza się do dobranych kart. To od nas zależy, z jakich kart będzie się składał nasz zestaw. Cała plansza jest od samego początku widoczna więc wiemy, na jaką trasę musimy się przygotować. Chyba, że przeciwnicy postanowią nam poprzeszkadzać...
Negatywna interakcja ogranicza się jedynie do blokowania strategicznych przejść (mepli innych graczy nie można przeskakiwać ani stawać na tym samym polu).
Do gry dodano od razu dwa, opcjonalne moduły: palisady (aby utrudnić nieco grę) oraz eldo (aby ją z kolei ułatwić).
Jak wspomniałem wyżej – jeśli tylko mamy podstawową grę ( Wyprawa do El Dorado), możemy dodać do niej elementy ze Złotych Świątyń i podjąć się tym samym Wielkiej Wyprawy. Ba, nic nie stoi na przeszkodzie, aby dołączyć jeszcze wcześniejsze dodatki (Demony Dżungli oraz Mokradła i Smoki) – stworzycie w ten sposób jedną, wielką, epicką wyprawę po bogactwa ukryte w dżungli!
I ten powyższy argument mnie osobiście utwierdza w przekonaniu, że kiedyś pokuszę się o dokupienie „podstawki”. Na szczęście, w domu mam olbrzymi stół...
Dziękuję Wydawnictwu Nasza Księgarnia za przekazanie egzemplarza recenzenckiego gry. Wydawnictwo nie miało wpływu na kształt recenzji.
Zobacz galerię zdjęć: Wyprawa do El Dorado - Złote Świątynie