Lubelskie legendy cz. II
Lublin widziany z góry
Poznajcie kolejne lubelskie legendy!
Dąb
„Sen Leszka Czarnego”
W 1282 r. na terenach Lubelszczyzny przewagę mieli Litwini i Jadźwingowie. Chcąc wyzwolić Lublin spod ich rządów, do naszego miasta wybrał się krakowski książę Leszek Czarny.
„Droga z Krakowa jest długa. Gdy wojska w końcu docierają nad Bystrzycę, wroga już nie ma - odjechał na wieść o potężnym władcy. Znużony Leszek zasypia pod dębem” – głosi legenda.
To właśnie we śnie, według podania, księciu ukazał się Michał Archanioł, który dał mu miecz i rzekł „Leszku, synu Kazimierza, goń za wrogiem”. Leszek Czarny usłuchał więc i jego wojska szybko zmierzyły się z najeźdźcami, zadając im dotkliwą klęskę. Jako wyraz wdzięczności za wygrane bitwy, książę ściął dąb, pod którym zasnął, a pień ściętego drzewa posłużył jako podstawa ołtarza do ufundowanej przez Czarnego świątyni.
„Dzisiaj fary pod wezwaniem św. Michała już nie ma, ale dokładnie wiemy, gdzie rosło drzewo, w cieniu którego śnił Leszek Czarny” – kończy się legenda.
Kamień nieszczęścia
„Kamień nieszczęścia”
Obecnie na rogu ul. Jezuickiej na Starym Mieście w Lublinie leży kamień, dzierżący makabryczną historię. Wieści głoszą jednak, że kamień ten pochodzi ze Sławinka, a na początku XV w. był na pl. Bernardyńskim, dawnym pl. Straceń i stanowił podstawę dębowego pnia, na którym przez kata wykonywane były kary śmierci. Według podań, podczas jednej z takich egzekucji kat ściął głowę niewinnej osoby z takim rozmachem, że „pień rozłupał się na połowę, a topór wyszczerbił w kamieniu głęboki wyłom”.
Później nieszczęsny kamień został przetoczony na plac przy ul. Rybnej. Według legendy, pewnego dnia kobieta niosąca obiad pracującemu na budowie mężowi, potknęła się o kamień i rozbiła o niego garnki. Zapach jedzenia zwabił na miejsce kilka wałęsających się w pobliżu psów, które zjadły rozlaną zupę, zlizując ją z kamienia, po czym wszystkie „padły nieżywe”, a plac, na którym się to stało otrzymał nazwę Psiej Górki.
Według legendy, kamień przyniósł śmierć także pewnemu piekarzowi, który chciał go użyć do pieca powstającej piekarni. „Wkrótce śmiałek spalił się w tym piecu, zamknięty przez własną żonę i adorującego ją czeladnika” – głosi podanie.
Po powrocie kamienia na Psią Górkę, jeden z murarzy uderzył go młotem. Wtedy kamień oślepił mężczyznę. Niedługo później na placu przystąpiono do budowy kościoła Trynitarzy. Wtedy chciano wykorzystać kamień do budowy ołtarza. Kościół jednak nigdy nie został dokończony ze względu na brak funduszy, zaś kamień trafił w okolice soboru prawosławnego na pl. Litewskim. Wtedy doszło do kolejnej tragedii: z dzwonnicy spadł żołnierz i rozbił sobie czaszkę właśnie o powierzchnię kamienia.
„Władze rosyjskie obawiając się o całość Soboru w takim sąsiedztwie eksmitowały kamień za miasto. Przy budowie prochowni dostał się on jakimś sposobem do fundamentów. Ogólnie jest wiadomo, że w roku 1919 prochownia wyleciała w powietrze” – czytamy w legendzie.
Przez następne 20 lat kamień nie przynosił już nieszczęścia. Jednak później znalazł się na rogu ul. Jezuickiej (gdzie przebywa do dziś).
„Gdy przyszyła wojna lotnicy niemieccy latali nad Lublinem zrzucając bomby. I oto kamień znowu okazał swoje fatum, bo najwięcej ofiar w ludziach poniosła goszcząca go uliczka Jezuicka i Katedra, na którą spozierał przez wylot Bramy Trynitarskiej. Mimo, że eskadra zataczała duże koła, to bomby padały głównie w promieniu działania kamienia nieszczęścia” – czytamy w podaniu.
Trybunał Koronny
„Sąd diabelski”
To jedna z najpopularniejszych legend związanych z Lublinem, znana także jako „Legenda o Czarciej Łapie”. Rzecz miała rozgrywać się w 1637 r. w Trybunale Koronnym podczas procesu sądowego, jaki toczył się między ubogą wdową a bogatym magnatem. Sędzia wydał wówczas wyrok na korzyść mężczyzny, krzywdząc tym samym kobietę. Rozżalona wdowa miała wtedy powiedzieć w gniewie, że „gdyby ją diabli sądzili, a nie ludzie, to sprawiedliwszy wyrok by wydali”.
W nocy po wydaniu wyroku tutejszy pisarz trybunalski zobaczył, jak na schody weszli nieznajomi sędziowie „w pąsowych szatach”, po czym kazali otworzyć salę rozpraw, zasiedli za stołem prezydialnym i zaczęli rozpatrywać sprawę pokrzywdzonej wdowy. Jeden z nich przedstawił się jako obrońca oskarżonej kobiety.
„Przestraszony pisarz zauważył, że spiczaste rysy i złe oczy sędziów mają w sobie coś diabelskiego, a ich krucze włosy maskują ukryte rogi. Istotnie byli to szatani, których Bóg zesłał na powtórne osądzenie sprawy” – czytamy w opisie legendy.
Po rozpatrzeniu akt diabelscy sędziowie orzekli wyrok na korzyść kobiety. Według legendy, tuż po jego ogłoszeniu Chrystus Trybunalski zapłakał krwawymi łzami patrząc na to, jak ludzka złość jest gorsza od szatańskiej, po czym odwrócił głowę.
„Przewodniczący sądu diabelskiego na znak swojej bytności położył na stole rękę i wypalił na blacie jej ślad. Po zatwierdzeniu wyroku czarty szybko opuściły Trybunał” – brzmi legenda.
Wieść o nocnym diabelskim sądzie szybko rozniosła się po mieście i zgromadziła przed trybunałem tłum gapiów. Gdy niesprawiedliwi (już ludzcy) sędziowie wchodzili na kolejną rozprawę wśród nieprzychylnych okrzyków, połamali nogi na schodach trybunalskich.
Z kolei krucyfiks Chrystusa został przeniesiony w uroczystej procesji do kaplicy w Kolegiacie św. Michała, a tam odprawiono nabożeństwo błagalne, gdzie przebywał przez 200 następnych lat. Gdy budynek przeznaczono do rozbiórki, krucyfiks trafił do lubelskiej katedry, gdzie znajduje się do dziś. Z kolei zabytkowy stół, na którym wypalona jest diabelska ręka trafił do muzeum na Zamku Lubelskim.
Młyn
„Jak Boczarski na młynie”
Z pałacem Sobieskich przy ul. Bernardyńskiej wiąże się historia lubelskiego prawnika Dominika Boczarskiego, który w murach budynku chciał urządzić młyn. Aby zrealizować swój plan, wybudował wieżę z wiatrakami. Problem był jednak w tym, że skrzydła te zostały umieszczone poziomo, co sprawiało, że wiatr nie był w stanie wprawić ich w ruch. To doprowadziło prawnika do bankructwa. Wkrótce pałac zlicytowali bracia Brzezińscy, którzy urządzili w nim młyn parowy. Jak głosi legenda, Boczarski jednak wciąż pamiętał o budynku, a po śmierci jego duch zaczął nocami nawiedzać pałac, skąd nawet przy bezwietrznej pogodzie dochodzić mogą niepokojące dźwięki.
To właśnie z Boczarskim wiąże się popularne w Lublinie powiedzenie „wyszedł jak Boczarski na młynie”, oznaczające bankructwo.
Różaniec
„Podanie o Ojcu Ruszlu”
Przeorem kościoła oo. Dominikanów w Lublinie był swego czasu ojciec Ruszel, uznawany za człowieka wielkiego miłosierdzia i pełnego pobożności. Legenda głosi, że gdy zmarł, jego ciało zniknęło bez śladu, mimo pełnienia całodobowej warty przy zwłokach. Ludzie wytłumaczyli więc sobie, że Bóg zabrał go do siebie razem z ciałem.
Niedługo później w klasztorze zaczęły się dziać niespodziewane rzeczy.
„Organy same grały w kaplicy ojca Ruszla, a przy ołtarzu widać było cień ludzkiej postaci, jego postaci... Po korytarzach snuła się jakaś zjawa... To ojciec Ruszel klasztor nawiedzał. Widział go ten i ów... Ten i ów trwogą zdjęty żegnał się i na kolanach upadał. Wieść o tym rozchodziła się po Lublinie i okolicy. Ludzie trwożyli się, ale świadkowie stwierdzili prawdziwość tych zjawisk... Rzeczywiście były to zjawiska nadprzyrodzone, choć mało zrozumiałe, bo wędrówkę pośmiertną ludzie zwykli uważać za pokutę, a czysty żywot ojca Ruszla wykluczał taką możliwość” – brzmi legenda. I tak działo się przez ponad 250 lat.
Z kolei, gdy klasztor zajęła władza rosyjska, żołnierze ujrzeli zjawę w korytarzu. Duch wystraszył jednego z żołnierzy, a drugi z wartowników strzelił do zjawy. Ta, według podania, rozłożyła ręce i zniknęła w ścianie.
„Wtedy żołnierz zaalarmował władze. I oto komisja śledcza w miejscu ściśle wskazanym przez wartownika rozkazała ścianę opukać, a wyłowiwszy uchem jakby próżnię, zarządziła - na pewnej przestrzeni - ścianę odmurować. Wtedy... ujrzano we wnęce szkielet ludzki, który po zbadaniu takich przedmiotów, jak szkaplerz i różaniec, okazał się... ojcem Ruszlem” – brzmi legenda.
Historia wniebowstąpienia ojca Ruszla była więc najprawdopodobniej wymyślona przez dominikanów. Według wierzenia, duch mężczyzny jednak nie mógł przeboleć tego kłamstwa i przez to ujawniał się w klasztorze. Od momentu odmurowania szkieletu zjawa już nigdy się nie pojawiła.