Legendy lubelskie. Cz. I
Lubelskie legendy
Legendy lubelskie
„Na początku był lin”
W pewien słoneczny dzień, gdy okolice miasta nie miały jeszcze swej nazwy, nad Bystrzycę zajechał pewien książę razem ze swymi rycerzami. Książę zatrzymał konie, zeskoczył z ogiera i podchodząc, zwrócił się do rybaków łowiących w rzecze: „Hej, rybacy, co to za gród?”. Ci nie ukrywali zdziwienia, bo takie wizyty nie zdarzały się tu często.
„- Nie wiemy panie - wydukał najodważniejszy. - A, to i wy też w podróży? - zainteresował się książę. - Nie panie, mieszkamy w grodzie, ale on nie ma nazwy - wyjaśnili rybacy, podziwiając bogaty strój gości i bogate końskie uprzęże” – czytamy w miejskiej legendzie.
Słysząc te słowa książę postanowił, że od tej pory gród będzie miał nazwę, a będzie ona zależna od tego, jaka ryba zostanie wyłowiona z rzeki i kazał zarzucić sieci.
„Gdy wyciągnięto niewód, były w nim dwie ryby - szczupak i lin. I rzekł książę, ucinając spór, który natychmiast wybuchł na brzegu: szczupak jest wilkiem rzecznym, nie chcę, aby mieszkańcy tej osady tacy byli, lin zaś to ryba łagodna, więc wybierając z dwojga... zaraz, zaraz szczupak lub lin... niech ten wasz gród lub-linem się zwie” – mówiąc te słowa książę opuścił miasto, które odtąd zowie się właśnie Lublinem.
Legendy lubelskie
„Herb Lublina z koziołkiem”
Na przełomie XIII i XIV w. mieszkańcy lubelskich włości starali się uzyskać prawa miejskie. W tej sprawie próbowali dotrzeć do księcia Władysława Łokietka. Gdy w końcu się to udało, książę wysłuchał ich opowieści. Podczas rozmowy zapoznał się m. in.: z historią o kozie, która ocalała w trakcie najazdu Tatarów i wyżywiła w wąwozie wiele dzieci. Łokietek obiecał lubelskiej delegacji nadanie przywileju lokacyjnego. Jednak by tak się stało, konieczne było wybranie herbu nowego miasta.
„I tu książę wraz z posłem dominikaninem uradzili, że w herbie powinna znaleźć się koza na pamiątkę tatarskiego najazdu oraz winnica. Herb miał zaprojektować i namalować krakowski herbator Mikołaj. Ale herbator pijaczyna gdzieś zaginął i lubelscy wysłannicy dotarłszy w końcu do jego domu po odbiór dzieła dostali jakieś zapakowane malowidło. Gdy je w drodze rozpakowali, przerazili się, że sprowadzą hańbę na miasto - ujrzeli bowiem starego długowłosego capa, obżerającego się winogronami. Nie mieli racji, mieszczanie tak cieszyli się z nadania praw miejskich, że na herb nie zwrócili w ogóle uwagi” – brzmi legenda.
Lubelskie legendy
„Tajemniczy skarb”
„Noc była ciemna jak smoła, a wiatr przetaczał nad Lublinem ulewę. Gdy kolejny piorun strzelił, oświetlając trupim blaskiem rynek, oświetlił także stojący przed ratuszem wóz. Zdumieli się wszyscy, którzy przed burzą schronili się do ratusza, bo bramy miasta dawno już były zamknięte i żaden wóz nie mógł wjechać. Zdumieli się jeszcze bardziej, gdy zobaczyli, że wóz zaprzężony w dwa ukraińskie woły był bez woźnicy. Na wozie stała skrzynia” – tak zaczyna się lubelska legenda o „Tajemniczym skarbie”.
Po wniesieniu skrzyni do wnętrza ratusza, otworzono ją. Blask, który bił z jej wnętrza sprawił, że wszyscy aż odskoczyli z wrażenia. Jak się okazało, skrzynia była wypełniona kosztownościami i złotem, a na ich wierzchu leżał list, którego odbiorcą miał być Jakub Kwanty - „tego samego, który wraz z Mikołajem, synem Krystyna i Maciejem Kuminogą podarowali bernardynom ziemię pod murowany kościół”. Tuż po tym jeden ze zgromadzonych w ratuszu mieszczan wybiegł przed budynek, by sprawdzić, czy na wozie niczego więcej nie ma. Wtedy jednak nie było już ani wozu, ani wołów, a bramy grodu wciąż były zamknięte.
Słudzy dostarczyli list do Mikołaja, który po zapoznaniu się z pismem ogłosił: „Skarby te przekazuję na dokończenie budowy świątyni”. I to właśnie, jak mówi legenda, dzięki darom zawartym w tajemniczej skrzyni, dokończono budowę kościoła i klasztoru, znajdujących się przy pl. Wolności w Lublinie.
Na zdjęciu Trybunał Koronny - stary ratusz
Legendy lubelskie
„Piękna Złotniczanka”
Jedna z miejskich legend dotyczy pewnej mieszkanki kamienicy przy ul. Złotej 4. Piękna córka złotnika - Helenka (lub Tereska) - była bożyszczem wielu mężczyzn – i tych młodszych, i tych starszych. Jak głosi legenda, gdy tylko otwierała okienko na swoim piętrze, ruch na Złotej zamierał. Wszyscy przechodnie wówczas przystawali i zerkali, czy przypadkiem nie pojawi się gdzieś w oknie skrawek bielizny należący do lokatorki. Jej ojciec na parterze kamienicy miał sklep, w którym tworzył złotą biżuterię.
„Tereska przeciągała się leniwie w puchowych piernatach i śmiała się perliście. Córeczka była oczkiem w głowie ojca, który głuchy był na gderanie rożnych jejmościanek przychodzących do jego pracowni. - Jak jeszcze raz zobaczę, że mój mąż się dziwnie zachowuje, jak przechodzimy koło waszego domu, to tej waszej pannicy kudły powyrywam - krzyczały na biednego złotnika. - Jak jeszcze raz zobaczę mojego syna wybiegającego nad ranem z waszej bramy, to tej pięknej Teresce kości porachuję! - dokładały inne” – podaje legenda.
A młoda dama każdemu ze swoich adoratorów, którzy nocą przenikali do jej pokoju, zapewniała pełną dyskrecję: „Wchodzili jedną bramą, a wychodzili drugą, nigdy się nie spotykając” – brzmi podanie. Według legendy, jedynym świadkiem nocnych schadzek w kamienicy przy Złotej był kogucik widniejący na szczycie Wieży Trynitarskiej, „który do dziś dnia pieje tylko wówczas, gdy przez bramę przechodzi jakiś wierny mąż”…
Legendy lubelskie
„Nieszczęsna Rusałka”
W budynku teatru letniego w Lublinie (kinoteatr Rusałka – przyp. red.) często odbywały się pokazy cyrkowe, które cieszyły się ogromną popularnością wśród mieszkańców miasta. Na przedstawienia często przychodziła także grupka kolegów, wśród których był Józio (według legendy najprawdopodobniej tak właśnie miał na imię). W jego pamięci na długo zapadł wieczór, w którym w „Rusałce” występowała przyjezdna grupa akrobatów.
„Światło naftowych lamp odbijało się w wyszywanych cekinami kostiumach pięknych dziewcząt śmigających na trapezach pod kopułą teatru. I nagle Józio zobaczył coś bardziej migotliwego niż cekiny i gwiazdy. To były oczy jednej z akrobatek, kruczowłosej piękności o scenicznym pseudonimie Inez” – czytamy w opisie jednej z lubelskich legend.
Młody lublinianin zakochał się w artystce. Zakochani chodzili na nocne spacery w blasku księżyca, a Józio zapewniał Inez o swej miłości aż po grób. Dni mijały jednak nieubłaganie, co oznaczało, że w niedługim czasie kontrakt cyrkowców dobiegnie końca. Młoda artystka bała się, że jej wyjazd sprawi, iż chłopak o niej zapomni. W końcu podjęła decyzję i w wieczór przed swoim ostatnim występem oznajmiła Józiowi: „Zdecydowałam, możesz przedstawić mnie mamusi – zostaję”.
„Panicz był bliski omdlenia, ale nie z powodu nadmiaru uczuć spełnionych, tylko z powodu perspektywy poinformowania rodzicielki, że oto jej wychuchany jedynak wybrał sobie latawicę bez majątku i reputacji. Wyjaśnił więc słodkiej Inez, że nie musi się tak dla niego poświęcać i łamać sobie scenicznej kariery. - Będę cierpiał straszliwie” – powiedział Józio.
Wtedy Inez zmierzyła kochanka strasznym wzrokiem i zniknęła. „A w czasie ostatniego występu, gdy szybowała pod samym teatralnym dachem, zamiast chwycić trapez - runęła w dół. Dusza nieszczęsnej samobójczyni zamieniła się w rusałkę, skąd nazwa całej dzielnicy się wzięła. A do dziś w tutejszych zakamarkach słychać pojękiwania i westchnienia” – mówi legenda.
Legendy lubelskie
Legenda „O wielkiej lubości Zofii Filipowiczowej czary czyniącej i za czary skazanej”
Zofia Filipowiczowa jest bohaterką opisu jednego z procesów o czary. Kobieta była służącą u Jana Podlodowskiego w Kozicach pod Lublinem. Jak podają przekazy, mimo dużej różnicy wieku między nią a panem, Podlodowski zaczął darzyć ją miłosną sympatią. Uboga Zofia szybko zaczęła „rządzić” w domu mężczyzny. Gdy po pewnym czasie Podlodowski nieco ostudził swoje uczucia wobec czeladnej, kobieta postanowiła do tego nie dopuścić i ruszyła po pomoc do miejscowych guślarek.
„Jedna z nich doradziła Zofii puścić kilka kropel krwi z serdecznego palca do naczynia z trunkiem i napoić nim jegomości. Inna radziła gołębie serce ususzyć, zetrzeć i spożywać pospołu. Rady te okazały się skuteczne. Pan zawsze z radością powracał do domu do swojej Zofii, a ta coraz usilniej próbowała nowych praktyk, aby stan ten jak najdłużej utrzymać” – brzmi legenda.
Sielanka nie trwała jednak zbyt długo. Jan zaczął bowiem podupadać na zdrowiu. Filipowiczowa ponownie zgłosiła się więc po pomoc do guślarek, które nakazały jej, by upiekła chleb z wetkniętymi w niego trzema kłosami żyta. Według ich przepowiedni, jeśli ziarna żyta będą spalone, pana w niedługim czasie czeka śmierć. Niestety, okazało się to prorocze.
Po śmierci Jana Podlodowskiego Kozice zostały przejęte przez jego syna, Pawła. Zofia postanowiła więc omotać także młodego pana. To jednak jej się nie udało. Paweł nie był też dobrym gospodarzem, dlatego nad jego gospodarstwo szybko nadciągnęły czarne chmury: bydło padało, a grad ciągle niszczył uprawy.
Źródła wszystkich swoich niepowodzeń oraz samej śmierci ojca młody gospodarz dopatrzył się w Zofii i okolicznych guślarkach, które nakazał złapać i razem z czeladną odstawić do sądu wójtowskiego w Lublinie.
„Sprawa okazała się bardzo zawiła. Sąd postanowił poddać oskarżone trzykrotnej próbie tortur. Na szczęście pomysł ten spotkał się z oburzeniem duchownych i znamienitszych obywateli Lublina. W wyroku sądu miejskiego z 1640 roku możemy zatem przeczytać: „Filipowiczowa, jak i inne guślice, w pół wsi rózgami u słupa bite i sieczone być mają, a potem wygnane ze wsi na mil dziesięć, a jeśliby się pojawiły, to na gardle lub na stosie karane będą” – głosi legenda.